W końcu się zmobilizowałam, by chociaż kilka słów wyjaśnień napisać. Nie jestem w stanie powiedzieć, czy kiedykolwiek dokończę historię, czy uda mi się stworzyć te wszystkie posty, które już miałam w głowie. Dużo u mnie się pozmieniało, szkic opowiadania przepadł wraz ze starym laptopem, czas mi ucieka systematycznie przez palce. Życie mnie wciągnęło tak bardzo, że zupełnie się w nim zatraciłam.
Zakochałam się na nowo.
Może wrócę - choć wątpię. Szybciej zacznę pisać coś nowego opartego na starej fabule. Jeśli mi się zbierze, to Was oczywiści poinformuję. Przepraszam, że stałam się kolejną autorką z urwanym i niedokończonym opowiadaniem, ale czasami rzeczy dookoła nas się dzieją i nie pytają nas, czy tak może być. Ciężko mi to pisać, ale chcę być fair.
Chciałabym Wam podziękować za te lata, za te wszystkie rozdziały, za każde słowo skierowane do mnie. Było naprawdę fajnie.
Dziękuję.
A teraz - do zobaczenia, do napisania kiedyś ;)
Cycha
Martyna
Miłość końca mieć nie musi.
piątek, 24 stycznia 2014
środa, 10 kwietnia 2013
OGŁOSZENIE #2
Przepraszam Przepraszam Przepraszam Przepraszam Przepraszam Przepraszam Przepraszam Przepraszam Przepraszam Przepraszam Przepraszam Przepraszam Przepraszam Przepraszam Przepraszam Przepraszam Przepraszam Przepraszam Przepraszam Przepraszam Przepraszam Przepraszam Przepraszam Przepraszam Przepraszam Przepraszam Przepraszam Przepraszam Przepraszam Przepraszam Przepraszam Przepraszam Przepraszam Przepraszam Przepraszam Przepraszam Przepraszam Przepraszam Przepraszam Przepraszam Przepraszam Przepraszam Przepraszam Przepraszam Przepraszam Przepraszam Przepraszam Przepraszam Przepraszam Przepraszam Przepraszam Przepraszam Przepraszam Przepraszam Przepraszam Przepraszam Przepraszam Przepraszam Przepraszam Przepraszam Przepraszam Przepraszam Przepraszam Przepraszam Przepraszam Przepraszam Przepraszam Przepraszam Przepraszam Przepraszam Przepraszam Przepraszam Przepraszam Przepraszam Przepraszam Przepraszam Przepraszam Przepraszam Przepraszam Przepraszam Przepraszam Przepraszam Przepraszam Przepraszam Przepraszam Przepraszam Przepraszam Przepraszam Przepraszam Przepraszam Przepraszam Przepraszam Przepraszam Przepraszam Przepraszam Przepraszam Przepraszam Przepraszam Przepraszam Przepraszam Przepraszam Przepraszam Przepraszam Przepraszam Przepraszam
Laptop nadal nie hula, a bez komputera swojego to ciężko cokolwiek zdziałać.
Chciałabym już bardzo napisać nowy rozdział i go wstawić, bo pomysły kłębią mi się w głowie, uciskając wszystko wewnątrz i wena potrzebuje ulotnienia, jednak niestety wciąż jest hamowana.
Proszę Was jeszcze o cierpliwość, gdyż w końcu wrócę i już będę, o.
Całuję wiosennie, zbieram siły i pcham się dalej w życie.
<3
Baby Bash featuring T-Pain - Cyclone ft. T-Pain
Laptop nadal nie hula, a bez komputera swojego to ciężko cokolwiek zdziałać.
Chciałabym już bardzo napisać nowy rozdział i go wstawić, bo pomysły kłębią mi się w głowie, uciskając wszystko wewnątrz i wena potrzebuje ulotnienia, jednak niestety wciąż jest hamowana.
Proszę Was jeszcze o cierpliwość, gdyż w końcu wrócę i już będę, o.
Całuję wiosennie, zbieram siły i pcham się dalej w życie.
<3
Baby Bash featuring T-Pain - Cyclone ft. T-Pain
czwartek, 28 lutego 2013
OGŁOSZENIE
Bardzo mi przykro, ale luty będzie miesiącem bezpostnym, gdyż mój laptop dokładnie od 28 dni jest niedziałający i dopiero za kilka dni będzie sprawy i na chodzie, mam nadzieję. Wtedy też postaram się wrzucić notkę jak najszybciej.
Czwarty semestr zaczęłam, na wiosnę czekam, weekend uważam za rozpoczęty.
Amen. I buziaki.
Czwarty semestr zaczęłam, na wiosnę czekam, weekend uważam za rozpoczęty.
Amen. I buziaki.
Cycha
sobota, 19 stycznia 2013
Głównym posiłkiem przyjaźni jest zaufanie
Nowy rozdział proszę bardzo, wysprzątane mieszkanie, doładowane konto na maxvideo, wódka na Krakowskim Przedmieściu, czyli tryb sesja - aż mózg staje!
Co do postu mam mieszane odczucia, sama nie wiem, co o nim sądzę. I w ogóle to chyba jakoś mniej Was tu zagląda, szkoda.
- Ja jestem
niewinny! – wydarł się Syriusz do zamkniętych drzwi, a jego głos potoczył się
echem po pustym, wąskim korytarzu. – Ja nie wiem skąd to się wzięło! Przecież
nie jestem śmierciożercą! Wypuśćcie mnie! Jestem niewinny!
Wszystko to było na
nic, nikt nie odpowiadał. Usiadł na podłodze, wyczerpany i wykończony schował
twarz w dłoniach. Będąc tak wystraszonym i zupełnie zdezorientowanym, nie był w
stanie zebrać myśli. Podciągnął jeszcze raz rękaw i zerknął z przerażeniem na
mroczny znak, którego pojawienia się na skórze nie mógł w żaden sposób
wytłumaczyć. Śnił przeokropny sen na jawie, spełnienie koszmarów. Potarł
gwałtownie ramię, jednak wypalone znamię nie chciało zniknąć.
- Ja pierdolę –
wyszeptał, znów szarpiąc rękę. Oddychał głęboko, próbując się jakoś skupić,
choć bez najmniejszego skutku. Nikt mu nie chciał wierzyć, że został wplątany i
nie jest poplecznikiem Lorda Voldemorta. Żaden auror nie dał mu dojść do słowa,
nie pozwolono mu nic wyjaśnić. Zamknęli go w jakimś pokoiku na niskim poziomie
Ministerstwa Magii i zostawili samego, by własne myśli pozwoliły mu zwariować. W
największym zamieszaniu łapanki, która miała miejsce pod pubem, zostali schwytani
on i Fabian Prewett oraz kilku śmierciożerców. Wywiązała się między nimi szarpanina
i silne rękoczyny, później zostali rozbrojeni. Dopiero kilka celnych zaklęć
oszałamiających zdołało opanować sytuację. Wszystko to zadziałało się tak
szybko, że nie mógł odtworzyć obrazu w odpowiedniej kolejności i ostrości.
Zachłyśnięty zatrwożonym osłupieniem mógł tylko doznawać pomieszania zmysłów.
Pytań było tak niebotycznie wiele, a odpowiedzi żadnej. No bo jakim nieznanym cudem
ten skurwysyński znak pojawił się u niego na ręku i nie znikał? Perfidnie
wplątany bał się, że nikt mu nie uwierzy. A teraz czarna magia, przeciwko
której walczył tak zacięcie, odwdzięczyła mu się pięknym za nadobne. Raz i dwa,
na siebie licz sam, przyjacielu.
- Kurwa! – wrzasnął
jeszcze raz, aż go w gardle zapiekło mocno. – KURWAAA! Przecież ja nie jestem
pierdolonym śmierciożercą! Ktoś mnie wrabia!
Wyglądał parszywie, worki pod oczami i szarawa twarz mówiły same za
niego, że nie spał już wiele godzin. Ledwo się trzymał, żołądek z głodu mu się
przykleił do kręgosłupa. Przed nim w burym posłaniu spoczywała trupioblada
dziewczyna z burzą kręconych, ciemnych włosów. Wyglądała na spokojną i jakby
nawet rozmarzoną.
Remus ściskał Tilę mocno za rękę i powstrzymywał łzy, które gromadziły
mu się pod ciężkimi powiekami. Dziewczyna oddychała płytko, niemalże
niewidocznie jej zapadnięta klatka piersiowa unosiła się leciutko ku górze.
Biaława sala Szpitala Świętego Munga nie wyglądała zachęcająco. Jeden markotny
kwiatek zdobił parapet, na ścianie wisiał maleńki obrazek z zachodem słońca. Wszystko
tak bardzo się zmieniło, odkąd Ten, Którego Imienia Nie Wolno Wymawiać doszedł
do swoich tyrańskich rządów.
- Żyj – wybełkotał ciężko Lupin, przyciskając sobie jej chłodną dłoń do
ust i całując ją mocno. Nie był w stanie objąć rozumem ostatnich dwudziestu
czterech godzin, wszystko to wydawało się być jakimś oderwanym od
rzeczywistości, nierealnym złudzeniem. Jeszcze ostatniego wieczoru siedzieli
spokojnie w pubie i pili bez pośpiechu grzane piwo, świętując dostanie się Jamesa
do drużyny, a teraz Tila prawie martwa leżała w szarej pościeli, a Syriusz był
posądzony o bycie śmierciożercą! Merlinie, toż wczoraj pokłócili się na temat
należności do Zakonu Feniksa i narażania życia oraz niebezpieczeństwa!
Drzwi cichutko skrzypnęły i do pomieszczenia wślizgnęła się Dorcas. Ona
również wyglądała okropnie, włosy miała splątane, a na policzku przyklejony
opatrunek.
- Prawdopodobnie to robota Snape’a – mruknęła, wskazując na twarz i
siadając na krzesełku obok Lunatyka. – Sectumsempra – dodała nieco płaczliwym
tonem. – Dalej tak źle?
- Słabo – odpowiedział Remus, spoglądając czule na Tilę. – Jak się
trzymasz?
Nie odpowiedziała od razu. Wpatrując się w swoje połamane paznokcie,
próbowała wyrównać oddech.
- Podobno Goyle nie jest śmierciożercą… nie miał mrocznego znaku i są
podejrzenia, że był pod działaniem klątwy Imperius.
- Niemożliwe – odezwał się zaskoczony Remus. – W jaki sposób? No jak?
Dorcas wzruszyła ramionami obojętnie.
- Lily jest teraz u Christophera i Luki – wycharczała z trudem. – Tam w
tej chwili będzie bezpieczna... poza tym chciała być w Londynie, blisko nas
wszystkich… Dumbledore obiecał, że zajmie się ukryciem… ukryciem… jak tylko
ogarnie cały ten kurewski burdel… To James… to James zabił Jugsona – dodała,
zacinając się.
Lunatyk rozwarł szerzej oczy, słowa z siebie nie mógł wydobyć żadnego.
- Rogacz zabił Lovra Jugsona? – wyszeptał niemal bezgłośnie z
niedowierzeniem.
- To była Kedavra – odparła Dorcas, połykając katar zmieszany z łzami.
– Uratował życie Lily. Teraz Szalonooki go przesłuchuje, trzeba spisać raport i
zeznania. Aurorzy szaleją, nic nie można wyjaśnić…
- Chyba go nie ześlą do Azkabanu?
- Chyba nie.
- Sama – Wiesz – Kto ich napadł pod domem – odezwał się po dłuższej
chwili Remus, zupełnie nie wiedząc, co ma powiedzieć.
- Lily mi wszystko opowiedziała – szepnęła Dorcas, podkulając kolana na
krzesełku.
Przez kilka długich minut milczeli, wpatrując się w mizerną posturę
Tili, która zdawała się oddychać coraz gorzej i ciężej.
- Syriusz…
- Syriusz jest śmiercio-śmierciożercą! – załkała dziewczyna, wtulając
się w słabe ramię Lupina i szarpiąc je lekko. – Ma mroczny znak na ramieniu!
- Dorcas! – oburzył się Lunatyk, ale przytulił ją mocniej. –
Zwariowałaś, że wierzysz w te bzdury! Jak możesz?! Przecież to jakiś śmierdzący
szwindel!
- Mroczny znak…
- Dumbledore na pewno zaraz to wszystko wyjaśni – rzekł chłopak. – Łapa
jest naszym przyjacielem. Już zapomniałaś, jak go torturowali w Chelmsford Park?
On nas wtedy nie wydał, a teraz myślisz, że on jest śmierciożercą?! Nigdy w to
nie uwierzę!
Dorcas zachlipała trochę głośniej, czując niesamowity mętlik.
- Merlinie – wyszeptała, czując zmęczenie na powiekach. – Ja już nic
nie wiem…
- Dorcas, Sama –
Wiesz – Kto posiada ogromną zdolność szerzenia niezgody i wrogości…
Przeciwstawić możemy mu się tylko siłą przekonanej wiary i zawierzenia… Więzy
przyjaźni i miłości nas uchronią w tych ciężkich czasach… Wiedzieliśmy przecież
co nas czeka, już tyle zła doświadczyliśmy, że tylko razem mamy szansę
przetrwać. I przetrwamy… przeżyjemy – wyszemrał po cichu Remus, znów
przykładając dłoń Tili do warg. Starał się wierzyć we własne słowa, ale było to
takie cholernie niełatwe.
- Dorcas? – odezwał
się, jednak dziewczyna nie odpowiedziała. Oparta leciutko o niego, zasnęła choć
na chwilkę. Starała się trzymać i być dzielna, jednak teraz, kiedy na nią
spojrzał, to zauważył głębokie przemęczenie wymalowane na jej zranionej twarzy.
Objął ją delikatnie i znowuż zapatrzył się na Tilę.
Perspektywy nie było
żadnej. Lepiej, żeby dzień jutrzejszy nie nadszedł.
- Jestem jednym z
niewielu aurorów, którzy precyzyjnie potrafią odróżnić prawdę od kłamstwa! –
warknął foremny mężczyzna, opierając się o sekretarzyk, przy którym siedział
James Potter i wpatrywał się w kubek gorącej, parującej kawy stojący przed nim.
– Jestem zastępcą szefa sztabu aurorów i nie dam sobie dmuchać w kaszę!
- Bethlen! – Do
gabinetu wpadł wściekły Alastor Moody z rozwianą czupryną i zawirowanym okiem.
– Zajmij się czymś bardziej pożytecznym! Piętro niżej znajdziesz skrępowanych
zaklęciem antydeportacyjnym Eliota Juncorna, Biffa Gibbona z wyczyszczoną
pamięcią i Matija Artusa! Ilmack Goyle został zwolniony… Raport trzeba
sporządzić, jazda! Protokół sam się nie napisze! I przyślij mi tu Dedalusa
Digla!
Malwin Bethlen
obrzucił zgorszonym spojrzeniem swojego przełożonego, po czym opuścił prędko
pomieszczenie, trzaskając drzwiami. Rogacz podniósł zmęczony wzrok na
Szalonookiego, a jego magiczne, modre oko doraźnie go przeszyło bystrym
spojrzeniem. Chłopak miał już wszystkiego dosyć, czuł się paskudnie i chyba
nadal do końca nie docierało do niego, co właściwie się wydarzyło.
- Ofiara zamachu ma
prawo się bronić bez względu na to czy działanie sprawcy jest umyślne, czy
nieumyślne – odparł twardo Moody, stawiając na biurku swoją piersiówkę i
zasiadając na krześle.
- Ja… Ja nie
chciałem go zabijać – mruknął James, targając sobie bezładnie włosy. – On
torturował moją żonę. Ja… Ja musiałem coś zrobić! – Pilna potrzeba
usprawiedliwienia się paliła go żywym ogniem wewnątrz. – Mogę zapalić?
Moody wyjął z
szuflady biurka paczkę papierosów i podał jednego chłopakowi, podsuwając mu
również popielniczkę. James odpalił i zaciągnął się najmocniej jak tylko
potrafił, aż mu się w głowie zakręciło.
- Nie podlega karze,
kto przekracza granice obrony koniecznej pod wpływem strachu lub wzburzenia
usprawiedliwionych okolicznościami zamachu – odezwał się Szalonooki poważnie. –
Ale musisz mi wszystko opowiedzieć i to z najdrobniejszymi i najdokładniejszymi
szczegółami. Voldemort dopadł Was pod domem, a Wam udało się jakoś uciec.
Mieliście wiele szczęścia, Potter, ale teraz czarno na białym chciałbym
wszystko usłyszeć od samego początku. I nie zmuszaj mnie, bym podał Ci
nielegalnie veritaserum.
Jednak James nie
zdążył nawet ust otworzyć, a do biura wpadł rozchełstany Bartemiusz Crouch,
który pełnił stanowisko Szefa Departamentu Przestrzegania Prawa Czarodziejów.
Jego na ogół starannie ulizane i zaczesane włosy były nastroszone, a peleryna
wygnieciona i koślawo zapięta.
- Moody! – zawołał
od wejścia, nawet nie zaszczycając Jamesa swoim spojrzeniem. – Black…
- Nie Blackuj mi tu teraz
– prychnął Alastor. – Przecież chciałeś go osobiście przesłuchać, więc dlaczego
Cię tam jeszcze nie ma?!
- Potrzebuję
jakiegoś świadka – odrzekł Crouch, starając się zachować swój wyniosły ton. –
Daj mi kogoś ze swoich ludzi, ktoś zaufany jest potrzebny… Jeszcze by brakowało
tu nam kogoś niechcianego pod wpływem Imperiusa!
- Złap po drodze
Dedalusa Digle i jego weź – burknął auror niezadowolony. Chwycił papierosa i
też zapalił. – Dumbledore gdzie? – dodał, wypuszczając dym prosto w
zniesmaczoną twarz Croucha.
- W Wizengamocie –
odpowiedział zbulwersowany mężczyzna. – Próbuje wszystko wyjaśnić. Sędziowie
domagają się natychmiastowego skazania śmierciożerców…
- Głowa już mnie
boli od tego całego przybytku rozkoszy – rzekł rozeźlony Alastor Moody, a oko
mu zawirowało rączo. – Syf i chaos w tym Ministerstwie Magii!
Osłabiony Black
siedział na podłodze oparty o chłodną ścianę. Przez ten smętny pokoik
przewinęło się już sporo osób, jednak nikt go nie chciał posłuchać, każdy tylko
go przesłuchiwał nieuprzejmie i oschle. Nie wiedział, co się działo z jego
przyjaciółmi, czy wszyscy byli cali i zdrowi. Nie miał pojęcia, ile czasu już
minęło i czy kiedykolwiek stąd jeszcze wyjdzie. Był złakniony i wykończony,
wpółżywy wpatrywał się w przeciwległą ścianę, tylko co jakiś czas pocierając
czarny tatuaż na przedramieniu. Przechodził prawdziwe piekło, źle przeżyte
życie uwierało go wszędzie. Beznadziejność sprawiała, że miał ochotę wyć i się
poddać. Wszystko to było takie nieuchwytne dla logicznych sieci, nieodgadnione
i nienamacalne dla ścisłych prawd.
Wtem bezdźwięcznie
kliknął zamek w drzwiach. Przez kilka bardzo długich sekund Syriuszowi wydawało
się, że ma już majaki i zwidy. Aż zakrztusił się własną śliną, kiedy do komnaty
weszła otulona długą peleryną Jean Reggie o poczciwej twarzy i ciemnych włosach.
- Na galopujące
hipogryfy – jęknął Łapa, wstając i przytrzymując się ściany. – Co… Jak… jak to?
Co Ty…
Dziewczyna podeszła
do niego niemal bezszelestnie i podwinęła nieszczęsny rękaw jego przepoconej koszuli,
który skrywał złowieszczo czarną czaszkę.
- Syriusz –
wyszeptała, zaciskając dłoń na jego przedramieniu i spoglądając mu w błękitne,
zapuchnięte oczy. W drugiej dłoni ściskała różdżkę.
- Co Ty tu robisz? –
wyspał ledwo Łapa, dotykając jej twarzy. Wyglądała pięknie, zdawała się być
istotą z jakiejś innej, nieznanej krainy.
- Szybko, nie mamy
czasu – odrzekła łamliwym głosem Jean. – Mój ojciec pracuje w Ministerstwie,
wkradłam się tu… Spokojnie, nikt mnie nie widział.
- Co Ty tu robisz? –
powtórzył, nic nie rozumiejąc. Zmęczenie dawało mu się we znaki coraz bardziej.
- Próbuję Ci pomóc.
– Zacisnęła mocniej dłoń na jego ręku i przybliżyła się, napierając na niego. Ton
jej głosu był kruchy, oczy szkliste, a niepewność przybierała na znaczeniu.
- Jean?
Po jej policzkach
potoczyły się wielkie jak grochy łzy, zaś usta odnalazły bez problemu jego
wyschłe wargi. Całowała go tak, jak jeszcze nigdy wcześniej, a zamęt sam w
głowie mu się zasiał. Jej język pieścił jego, a powieki same płakały.
- Kocham Cię,
Syriuszu – wyszeptała bezsilnie. – Kocham Cię i nie mogę żyć bez Ciebie –
dodała delikatnie. – Chciałam o Tobie zapomnieć, chciałam… Oddychać nie mogę,
kiedy Cię widzę… To zakończenie roku, ten czas później, a potem… potem
sylwester… Nie umiem poradzić sobie z własnym uczuciem i z własnym życiem,
jestem chora z miłości obsesyjnej i niespełnionej…
Raptem huknęły drzwi
i do pokoju wpadł poruszony Bartemiusz Crouch i zmiętoszony Dedalus Digle. Jean
jak oparzona odskoczyła od Syriusz, puszczając jego rękę. Wszystko potoczyło
się prędko.
- Black! – wrzasnął
Crouch, celując w niego różdżką.
- Co tu się dzieje? – odparł zaszokowany Dedalus.
- Ja… Ja – zaczęła drżąco Jean, nie patrząc na chłopaka. Wzięła głęboki
oddech. – Przyszłam poddać się dobrowolnie… Jestem śmierciożercą, Black jest
niewinny…
Syriuszowi aż pociemniało przed oczami i ziemia pod nim zadrżała, kiedy
spojrzał na swoją rękę i nie ujrzał żadnego znamienia. Jego skóra lśniła białą
czystością i nieskazitelnością. Za to Jean uniosła wysoko swoje przedramię,
ukazując czarny, błyszczący mroczny znak. Już nic nie mógł zmienić, odezwać
się. Crouch i Digle nie czekając na żadne wyjaśnienia, skierowali swoje różdżki
na dziewczynę. W krainie chorych snów posypała się kolejna głowa.
- Jean! – krzyknął gorzko Łapa ze wszystkich sił, jednak ona nie
zareagowała. – Co?! Co Ty…?!
Chwilę później wpadli porywczy aurorzy, krzycząc narwanie oraz
hałasując i aresztowali Jean Reggie, która nie stawiała najmniejszych oporów.
Łapa został wyprowadzony i zaciągnięty na górę. Nędznie zdezorientowany był
marionetką w rękach jakiś ludzi, którzy niemalże podawali go sobie z rąk do
rąk.

- Przecież Jean nie jest śmierciożercą! To nie może być prawda…
- To była magia iluzji – odparł Szalonooki, wycierając twarz w dłonie.
- I-iluzji? – wyjąkał James, opierając się o framugę drzwi.
- Wyobraźcie sobie, że potraficie uzyskać dostęp do czyjegoś umysłu…
Albo macie umiejętność „dotknięcia” czegoś lub kogoś na odległość… – odrzekł
auror. – Istnieje rodzaj magii, który potrafi usidlić ludzki narząd wzorku…
Okłamać oko – dodał auro. – Podstępna pułapka iluzji umożliwia kłamstwa i
mataczenie.
- Ja nadal nic nie rozumiem – odezwał się cicho Łapa.
- Takie realistyczne i niesamowite, tak można omotać umysł, stosując
technikę mentalnej iluzji.
- Przecież…
- Jak…
- Chciałeś ze mną rozmawiać… – To na balkon wszedł Dedalus Digle. On też
wyglądał na znużonego. Popatrzył chwilę w niebo, a później spojrzał na Jamesa i
Syriusza. Nawet nie miał siły się uśmiechnąć pokrzepiająco. Zawsze tryskający
optymizmem teraz był cichy i blady.
Styczniowe niebo było granatowe i pełne gwiazd, które będąc świadkami
tych niewyjaśnionych wydarzeń, milczały zawzięcie. Nie było żadnych odpowiedzi.
***
Poranek nazajutrz nadszedł szybciej, niż tego się spodziewali i
chcieli. Kwatera Główna Zakonu Feniksa chyba jeszcze nigdy nie była
przepełniona ludźmi o tak niebywale wczesnej godzinie, a kawa tak prędko nie
schodziła. Ulotna para o zapachu kofeiny mieszała się z dymem tytoniowym, który
szczypał w oczy. Coraz więcej osób można było zobaczyć z papierosem w ręku i
mimo wszystkich ostrzeżeń o mugolskich chorobach wywoływanych przez nikotynę,
to nikt się tym specjalnie nie przejmował. Niestety wojna czarodziejów bardziej
zaprzątała ich myśli. I tak już mieli zdecydowanie za dużo problemów, bez tych
wszystkich nowotworów i chorób układu krążenia czy układu oddechowego.
- Nie mogę… Nie mogę tego zrozumieć – wyjąkał po raz kolejny Syriusz.
Wpatrywał się w niewidoczny punkt na ścianie lub na swoją rękę i mówił niemalże
sam do siebie. Papieros żarzący się w jego ustach był już nieodłącznym
elementem jego wyglądu. Wargi i pomarańczowy filtr tworzyły jedno. Posiniaczone
ciało przykryte płachtami szmat zwanymi ubraniami wołało o pomoc i odpoczynek.
Był zużyty i do niczego.
Dorcas objęła go ramieniem, starając się dodać nieco otuchy, choć i tak
było to kompletnie bez sensu. Przez głupie pocieranie jego skóry nie mogła
sprawić, by poczuł się choć trochę lepiej. Ona sama była otępiała i na dodatek
musiała znosić kapryśne i pełne obawy spojrzenia Christophera.
- Nam też ciężko w to uwierzyć – odrzekła Alicja Carrey, podając Syriuszowi
następny kubek mocnego espresso.
- Ja nie mogłem nic zrobić – kolejny raz spróbował się usprawiedliwić
przed sobą i innymi. – To… to zadziało się tak szybko, że nie wiedziałem… nie
wiedziałem, co się dzieje… Ona się poświęciła dla mnie!
Na wolnym krzesełku obok Łapy usiadł James i rzucił okiem na
przyjaciela. Sam czuł się jak widmo, potępieniec i tak też postrzegał ostatnie
dwie doby – jak coś zamierzchłego i dawnego w nie jego życiu. Został mordercą i
wciąż do niego to nie mogło dotrzeć. Pozbawił człowieka życia, użył zaklęcia
niewybaczalnego… Jego wnętrze było z brudnego kamienia. Próbując robić krok do
przodu, przewracał się. Przerażało go to, że był taki kruchy, łamliwy. Drżące z
nerwów dłonie ukoić mógł tylko błękitny dym kolejnego papierosa. A najgorsze
chyba było to, że wszystko pamiętał tak drobiazgowo i wnikliwie, jakby ktoś to wyskrobywał
w jego czaszce.
Łapa uścisnął go mocno, starając się powstrzymać łzy. Kochał Rogacza
jak brata i tylko on dla niego był najpewniejszą ostoją i podparciem,
przystanią zaufania, jedyną więzią, na której mu tak istotnie zależało. Chciał
mu naprawdę powiedzieć, jak bardzo jest ważny dla niego, ale nie zdobył się na
to.
Jean Reggie i jej głupi, niewytłumaczalny występek godny pożałowania.
Wypełniała go wina w stosunku do tej biednej, nieszczęśliwej dziewczyny, która złożyła
w ofierze swoje życie dla niego. Jej czyn nie był pełen bohaterstwa ani też
poświęceniem dobra dla lepszego. Trudna, niepojęta miłość pchnęła ją w ramiona
chłodnych, tragicznych cel Azkabanu, by tylko chronić jego, Syriusza Blacka. Oddała
własną wolność. Tak naprawdę oboje byli niewinni, aczkolwiek nie można było
tego udowodnić. Czasy były takie, że nie ufało się ludziom. Ciężko było zawierzyć
swoim pobratymcom, a co dopiero obcym. Wiedział, że dziewczyna na pewno tam
umrze wykończona przez dementorów, oddała własne życie w zamian za jego.
- Mój brat wczoraj popełnił samobójstwo – odezwał się niemal bezgłośnie
Elfias Doge. Oczy miał podpuchnięte, czuprynę jeszcze bardziej nastroszoną. – Irvette,
jego żona była pod działaniem Imperius i udusiła dwójkę ich dzieci… Fiodor
oszalał z rozpaczy i się zabił.
- A tej nocy nad domem Flottwellów pojawił się mroczny znak – dodał
posępnie Luka Charming.
- Merlinie – stęknęła Marlena McKinnon, przysiadając na taborecie i
zakrywając sobie usta dłonią. Z jej drugiej strony miejsce zajęła Lily. Była
nieznośnie blada i jakby wystraszona. Najbardziej przerażające szpony trwogi
zaciskały się na jej wnętrznościach, wymalowując grozę i lęk na jej marmurowej twarzy.
Obok zasiedli wymęczeni bracia Prewettowie. Fabian położył na stole olbrzymi
blok czekoladowy i westchnął ciężko. Na ich ciałach również odciskało się
piętno wojny i walki. Na szarych policzkach brakowało przynajmniej kilku
żywotnych kolorów. W dłoni Edgara Bonesa palił się niedopałek, jednak on
zupełnie nie zwracał na to uwagi. Podparty na łokciu niemal zasypiał.
Sturgis Podmore, Emelina Vance i Mundungus Fletcher ściśnięci w kącie
dyskutowali o czymś żywym półgłosem, gestykulując do tego dyskretnie.
Drzwi się rozchyliły i do pomieszczenia wkroczył Albus Dumbledore w podłużnej
pelerynie, a współtowarzyszyli mu Minerva McGonagall i Alastor Moody.
- Zaklęcia ochronne trzeba natychmiast wzmocnić – odezwał się dyrektor
do wszystkich zgromadzonych i wpatrzonych w niego oczu. – Śmierciożercom udało
się przełamać pewien szczebel obronności – wyjaśnił. – Musimy śpiesznie
działać, by ochronić wszystkie nasze domy i rodziny.
- Charming, Podmore, Digle i Longbottom – warknął Szalonooki, a jego
magiczne ślepie prześwietliło każdego po kolei. – Potrzebuję Was w
Ministerstwie Magii. Jest mnóstwo roboty… Crouch chyba się szaleju najadł na
punkcie śmierciożerców i chce aresztować połowę Wielkiej Brytanii. Imperius się
panoszy… Teraz już wszystkich możemy podejrzewać o zdradę. Spuszczam na chwilę
wszystko z oka, a świat schodzi na psy.
- Potter, Black – rzekł Dumbledore, podchodząc do młodzieńców.
- Powinni odpocząć, Albusie – wtrąciła się Minerva McGonagall,
spoglądając z matczyną czułością na swoich byłych uczniów. James chyba pierwszy
raz widział coś takiego w jej kocich, bystrych oczach.
- Chciałbym z Wami pomówić o odrębnej, szczególnej pieczy – powiedział
mężczyzna.
- Albusie, czy to nie może zaczekać jeden dzień? – zapytała twardo
McGonagall. – Potter i Black muszą odpocząć. Przeszli kolejną niewyobrażalnie
trudną próbę i potrzebują sporej dawki snu.
- Czarny Pan nie czeka – syknął Moody, wyciągając piersiówkę i biorąc
łyk.
***
Srebrno-złota kula wisiała na niebie i mieniła się blaskiem swej pełni.
Mroźną noc oświetlał księżyc w całej swej czcigodnej, okrągłej okazałości. Wieczór
można byłoby uznać za dość romantyczny, liryczny wręcz. Jednak do takiego
wniosku się nie dochodziło. Wzrok patrzącego nie widział wszystkiego, co
ukrywał mrok.

Tej samej nocy mrok okrywał też inne ciała. Wieczorne światło księżyca
wpadało przez okno, rzucając półcień. Kominkowy ogień palił się dumnie długimi
jęzorami gorąca, zaś najmocniejsza butelka Ognistej Whisky Blishena stała na
dywanie opróżniona do połowy.
- Tak bardzo Cię kocham – jęknął James, ujmując twarz Lily w swoje
dłonie. – Nigdy nie chciałem narażać Cię na takie niebezpieczeństwo…
- Jesteśmy wzajemnym zagrożeniem dla siebie – odparła ciężko
dziewczyna. W jej oczach czaiły się łzy.
- Prze-przepraszam Cię za wszystko – wydukał Rogacz, przyciskając ją do
siebie mocno i napawając się zapachem jej skóry, równocześnie powstrzymując
szloch. – Nie chcia-chciałem stawać się mordercą…
- Uratowałeś mi życie – odrzekła z trudem Lily, czując jak zbiera się
jej na płacz. Wolała sobie nie przypominać bólu, jaki zadał jej Cruciatus.
Pragnęła echo tych kilku sekund wymazać na zawsze. Jedynie zamknąć oczy i wpierać
sobie, że to zła mara.
- Muszę Cię chronić za wszelką cenę, bo nie wyobrażam sobie życia bez
Ciebie. – Musnął jej miękkie wargi, a ona mu się oddała. Pocałował ją tak,
jakby była to ostatnia rzecz w jego życiu. Musiał wierzyć w swoje szczęście, bo
wciąż ją miał. Nie mógł pozwolić zasianej niepewności wykiełkować. Zaufanie nie
zniknęło, wciąż trwało w jego życiu i jako definicja w słowniku.

Rudowłosa spojrzała na swojego męża z lubością i dostrzegła w jego
wzroku pragnienie. Zaczął z wolna rozpinać guziki jej bluzki, rozkoszując się
każdym calem odkrywanego ciała i aż jęknął z zachwytu, ściągając biustonosz. Silne
ręce obejmowały dziewczynę w talii, a męskie usta składały aksamitne pocałunki
na szyi. Strumienie błogości zmąciły jej myśli, mogła tylko poddać się magii
jego dłoni. Oddech miała głęboki i przyspieszony. Pozbyła się resztek niepotrzebnej
odzieży i usiadła na brzegu sofy. Bez słowa wyciągnęła ręce do Jamesa,
przygryzając wargę.
- Gumka?
- Mam dni niepłodne.
James zrozumiał natychmiast i oczy rozjaśniały mu się niesamowicie. To
spojrzenie przepaliło ją na wylot i podnieciło do granic możliwości. Jednym,
silnym ruchem James poderwał ją, sadzając gwałtownie na stole i rozpinając
pasek od dżinsów, które zsunął nieco wraz z bielizną. Był gotowy od razu.
Rozłożył jej uda i po prostu wszedł w nią z całej siły. Już dawno nie był tak
dziki, zachowywał się jak roznamiętnione zwierzę. Z każdym pchnięciem docierał
coraz głębiej, a narastające fale rozkoszy przepływały przez jej skórę. Nieopanowany
oddech zamienił się w niekontrolowany jęk.
- Zwolnij na chwilkę – wysapała Lily, odchylając się z lekka.
Ale Rogacz nie słuchał. Zachowując się dosłownie jak maszyna, trzymał
ją za biodra i uderzał coraz szybciej, zapamiętując się w tym dzikim rytmie i
tętnie.
- James – wyskamłała półprzytomnie rudowłosa. – Już nie… nie mogę…
Chłopak się nachylił nad nią i założył sobie jej nogi na pas.
- Kochanie – chrapliwie wyszeptał. Podniecenie jakie Lily ujrzała w
jego oczach, sprawiło, że oszalała z odurzenia. A potem chwycił ją za włosy i
przyciągnął jej twarz do swojej. - Będziesz dla mnie szczytować? – zapytał
takim tonem, że ziemia niemal się rozstąpiła przed dziewczyną. Zatraciła się w
tej żądzy, krzycząc.
Bezsilni oboje padli na blat stołu, który ledwo stał na swych miernych
nóżkach.
Nieoczekiwanie trzasnęły frontowe drzwi i do pokoju wszedł Syriusz,
trzymając różdżkę w ręku.
- Uooou! – zawołał, odwracając się niezwłocznie tyłem. – Zły widok,
zły. Ubierać się.
James zapiął spodnie, rechocząc głośno.
- Idę pod prysznic – odrzekła Lily, osłaniając się nieco koszulką Rogacza
i wbiegając zgrabnie po schodach.
- Widziałem, że zerknąłeś – odparł James, podchodząc do przyjaciela i
próbując się lekko uśmiechnąć. – Chyba już późno jest, prawda?
- Nie chcę sam siedzieć – odpowiedział Black, wieszając kurtkę na
haczyku i rzucając paczkę papierosów na stół, który jeszcze był gorący od
miłosnych ekscesów sprzed chwili. – Mogę u Was spać?
- Oczywiście, stary – skwitował Rogaty. – Dorcas gdzie?
- U mamy. Chciała się upewnić, że zabezpieczenia domu nadal działają –
odezwał się ponuro Syriusz. – Poza tym ma iść jutro do pracy.
- Pościelę Ci – rzekł James, wciąż mając w pamięci ostatnie kilka
minut.
- Rogaś, mogę spać z Wami? – spytał cicho Łapa, wbijając wzrok w
podłogę, jakby chciał ją przewiercić. Potterowi nie wydało się to śmieszne,
wprost odwrotnie. Nigdy nie widział takiego Syriusza. Chłopak wyglądał jak
wynędzniały okruch.
- Myślę, że Lily nie będzie miała nic przeciwko – powiedział Rogacz,
przytulając przyjaciela mocno. – Jesteśmy z Tobą i nie zostawimy Cię. Nigdy.
Obu przytłaczał ciężar doświadczeń, które już mieli za sobą. Nie umieli
zgadnąć, za co przyjdzie im zginąć, jednak wiedzieli, że nie oddadzą życia za
nieprawdziwą słuszność. Wierzyli, że w końcu ujrzą w sobie wolnych ludzi oraz
wolność wypracowaną w dzielności serc i w pocie czoła.
***
- Tila nadal nie odzyskuje przytomności – mruknął boleśnie Lunatyk,
zasiadając przy stoliku i otwierając butelczynę kremowego piwa.
- Jestem pewny, że wkrótce się obudzi – odrzekł James, podrygując
różdżką i lewitując dzbanek z kawą i zakąski na stół. – Musisz być dobrej
myśli.
- Jest mi naprawdę ciężko. – Chłopak skrzywił się nieco, bo pogryziony
bok ciała bolał go dotkliwie i utrudniał wszystko, rana była na tyle głęboka,
że trzeba było ją zabandażować. Głębokie westchnięcie było tylko przerwaniem
ciszy, która nastała. James z Syriuszem wpatrywali się w niego, a on nie
wiedział, co ma powiedzieć. Wydawało mu się, że żyje w półzmierzchu nocy i
kontakt z ludźmi w czasie dnia jest trudniejszy.
- Remus, odsuwasz się od nas – bardziej stwierdził, niż zapytał Łapa,
również otwierając sobie piwo.
- Ja? – Oburzenie aż tryskało z tego pytania. Lupin z reguły nie był
nerwową osobą, raczej był pogodzonym ze swoim losem prostym człowiekiem.
- Nie było Cię na ostatnim zebraniu – odparł cicho Rogacz. Wpatrywał
się bardzo intensywnie w przyjaciela, jakby starał się coś wyczytać z jego
twarzy jak z otwartej książki.
- Co Wy chcecie mi dać do zrozumienia? – obruszył się Lunatyk, nie
mogąc nic pojąć.
- Że nie chcemy Cię stracić – odparł pilnie James.
- Pełnia była – wycedził przez zaciśnięte zęby Remus, obrzucając ich
pogardliwym spojrzeniem. Zlekceważył fakt, że jego przyjaciele zupełnie nie
zainteresowali się tym zdarzeniem, przecież nie musieli.
- Pełnia – powtórzył Syriusz. Zerkał na Lupina i sam bał się swych
reakcji. Przez przebłyski przebijały się tłumione myśli, że przecież…
- Czy Wy mi nie ufacie? – Lunatyk pociągnął solidnego łyka z butelki,
by zatrzymać jakieś gwałtowniejsze reakcje. Wewnątrz się cały trząsł.
- Przepraszamy, stary, że z Tobą nie byliśmy – odezwał się cicho James,
chcąc nieco złagodzić atmosferę. Starał się mieć czysty umysł i nadal pełne,
głębokie zaufanie. – Nie powinniśmy Cię zostawiać…
- Ależ nie ma sprawy – warknął Remus. – Przecież to nie Wasz problem –
dodał, próbując powstrzymać wściekłość. – Sam się uporałem ze swoim futerkowym
kłopotem, demolując własną piwnicę! Ale wszystko jest w porządku, wszak o nic
mnie nie podejrzewacie! Wypełniam rozkazy Dumbledora, tak samo wystawiam swoje
nędzne życie na próbę, moja kobieta walczy ze śmiercią w szpitalu, ale przecież
nie wzbudzam zaufania! Pierdolony Luka Charming wzbudza, a ja nie!
Łapa wcisnął się mocniej w krzesło, mając nadzieję, że nie wybuchnie.
Chciał rozumieć Lunatyka, pragnął mu pomóc, ale nie mógł sobie poradzić z
odczuciem i wrażeniem, że coś jest nie tak. Sam sobie zadawał pytania i toczył rozpaczliwą
batalię.
Nie ufasz Remusowi? To jest wilkołak. To Remus.
- To nie tak – zareagował natychmiast Rogaty. – Stary, przecież nigdy…
- No jak nie? – zapytał całkiem szyderczo Lunatyk. Kilka zmarszczek
zalśniło na jego szarej twarzy, jasne włosy opadły na czoło. – Kiedy życie daje
Ci kolejny raz w twarz, to uśmiechnij się z politowaniem i powiedz, że bije się
jak ciota, no nie? Wiele razy na akacjach narażałem życie dla Zakonu nawet
bardziej niż Wy, żyję jako społeczny wyrzutek w odosobnieniu, a nigdy w Was nie
zwątpiłem! Jak myślisz, Łapo, jak znaleziono u Ciebie mroczny znak, to kto
pocieszał Dorcas i zapewniał ją, że na pewno nie jesteś śmierciożercą, no… jak
myślisz? Przecież nie James. Ja – dodał wzburzony, oddychając głośno.
- Meadows uwierzyła, że jestem śmierciożercą? – zapytał ze złością
Syriusz, nie zdając sobie nawet sprawy, że zaciska bezwiednie pięści.
- Sam – Wiesz – Komu właśnie o to chodzi! – prychnął gniewnie Lunatyk. –
Już się kłócimy. Ziarno nienawiści i niezgody zostało zasiane, a ta przyjaźń
może być pierwszą częścią tych koszmarnych żniw!
- Łapo, ogarnij się – mruknął James. – Lunio ma słuszność. Jeśli
przestaniemy sobie ufać, to nie mamy żadnych szans. Kłamstwo, fałsz, zdrada… to
teraz metody Sam – Wiesz – Kogo. Nie możemy się im poddawać.
Syriusz zamknął oczy i wyrównał przyspieszony oddech. Sam nie wiedział,
co się z nim dzieje. Nie chciał tak się zachować, ale to było dużo silniejsze od
niego. Lupin miał rację. Nie mógł pozwolić, by wiara w przyjaciół została
zachwiana.
- Remi, staruszku – odezwał się po chwili Black. – Przepraszam Cię… ja
nie wiem… zupełnie nie wiem, co mnie opętało…
- Daj spokój – uciął to wszystko Lunatyk. – Po temacie.
- Przepraszam – powtórzył skruszony Syriusz. – Nie wątpię w Ciebie.
Jednak brak ufności obudził niesnaskę, która zawisła nad nimi jak
czarna chmura. Nie wracali do tej rozmowy, bo tak było lepiej, wygodniej. Lupin
dotkliwie odczuł na swojej skórze, że należy dbać przede wszystkim o własny
kark. Bolały go wszystkie niedomówienia, jednakże przemilczał to ze spuszczoną
głową. Karmił się strawą o czystej przyjaźni.
Mogło się wydawać, że Syriusz nie był do końca łatwym facetem. Jego
cyniczność, inteligencja oraz lotność i wielość podbojów utrwaliły jego
przeświadczenie wspaniałego kochanka, urokliwego i mądrego rozmówcy, a także
mężczyzny, który jak najbardziej nie nadaje się do stałego związku.
- No cześć. – Chloe otworzyła mu drzwi od swojego niewielkiego
mieszkanka, odziana w skąpą koszuleczkę i króciutką spódniczkę. Zmierzyła go
nieobojętnym spojrzeniem. Black oczywiście wyglądał nad wyraz pociągająco z
dwudniowym zarostem i włosami opadającymi na oczy. Skórzana kurtka dodawała
wszystkiemu zadziornej nonszalancji.
- Wejdź – dodała dziewczyna, przepuszczając go. – Co Cię tu przywabiło
o tak późnej porze?
Chloe mogła przysiąc, że patrząc w twarz chłopaka, można było ujrzeć
zachętę do seksu na jedną noc. Albo chociaż na jedną godzinę. Stał bez słowa,
jakby ze zmrożonym nastrojem.
- Kawy? Wódki?
- Może być jedno i drugie – odparł kpiąco, zasiadając na welurowej,
twardej kanapie.
- Więc słucham – odparła bezceremonialnie, stawiając przed nim
filiżankę mocnej parzonej i kieliszek czystej.
- Lilith mi powiedziała o dziecku Aminat – odparł, a z tonu jego głosu
można było wyczuć niezadowolenie. Ostatnie dni sprawiły, że sińce spod jego
oczu nie chciały zniknąć, ale to dodawało mu tylko powabu.
- Ah – westchnęła Chloe, wypijając duszkiem swój kieliszeczek. – Tak, Aminat
urodziła dziecko.
- Moje dziecko? – zapytał wprost i też wychylił swoją kolejkę. Wódka
była mocna, oczyszczała z brudów i piekła należycie w gardło.
- Twoje – odpowiedziała dziewczyna. – To syn.
Łapa nie odezwał się, miał wrażenie, że zapomniał, jak się oddycha.
- Skąd pewność?
- Człowieku – parsknęła Chloe. – Macdowell była chodzącym uosobieniem
cnotliwości i niewinności. Nie miała nikogo później, a brzuch urósł.
- Dlaczego się do mnie nie odezwała? – Syriusz nieco stracił na
pewności siebie. Napełnił kieliszki nową porcją zimnej wódki.
- Nie sprawiasz wrażenia mężczyzny, którego życiowym celem jest
tatusiowanie dzieciakowi z wpadki – odrzekła Gallagher. – Poza tym skończyłeś
Hogwart… Gdzie Macdowell miała Cię szukać? Cały kontynent przeczesać z płaczącym
tobołkiem w rękach?
- Gdzie ja ją znajdę? – zapytał i wypił swoją pięćdziesiątkę.
- Z tego co pamiętam, to mieszka w Billings. W Montanie – odparła. – Co
nas nie zabije, to wzmocni nasze drinki. Cheers.
- I też się napiła, nawet się nie skrzywiając.
- Pożycz mi trochę dystansu – odezwał się Syriusz, trawiąc informacje.
Serce tłukło mu się nieznośnie o żebra. – Muszę się z nią zobaczyć. Zdobądź
adres, proszę.
- Piekło jest pełne takich ludzi jak Ty – rzekła sarkastycznie Chloe,
uśmiechając się nieskalanie i nalewając wódki.
- Załatwisz mi adres? – zapytał jeszcze raz.
- Tak – odpowiedziała i wypiła swoją kolejkę. On zrobił to samo. W
głowie mu błogo zaszumiało.
- Będę się zbierał – stwierdził, wstając i zarzucając kurtkę.
- Nie wypiłeś kawy – odparła drwiąco i przymrużając oczy.
- Straciłem ochotę – mruknął z przekąsem, kierując się do drzwi. –
Jeszcze raz dzięki za wszystko.
- Proszę bardzo – odpowiedziała zadziornie dziewczyna. Spojrzała
Blackowi prosto w jego lazurowo błękitne oczy i skupiła na sobie jego wzrok. W
tym momencie jej zwinne dłonie poczęły rozpinać pasek od jego spodni. Była
naprawdę bezpośrednia.
- Jak bardzo wyposzczony i wygłodniały jesteś? – spytała, zsuwając jego
dżinsy.
- Tak bardzo jak Ty zdzirowata – skwitował całkowicie zaskoczony. Jego
oddech gwałtem przyspieszył, wydawało się, że tlenu zabrakło w pokoju. Oparł
się o drzwi, nie bardzo wiedząc, co się dzieje.
- Kiedy klękam na kolana, to nie oznacza, że się modlę – wymruczała,
osuwając się na podłogę.
- Ahh – przeciągły, niekontrolowany jęk wydobył się z gardła Łapy. Asertywność
nie należała do jego zalet. Jej język był wspaniale mokry i sprężysty, a wargi
niemal satynowe. – Jakie… jakie to nieziemskie, kiedy panna zapomina, że jest
dobrze wychowana – dodał, zrzucając swoją czarną skórę na podłogę.
Gorączkowo i pośpiesznie zdejmowali z siebie ubrania w drodze do
sypialni, ale nie dotarli na łóżko. Byli już zemdleni z pożądania. Syriusz
pchnął Chloe na stojące pod oknem biurko i bez najmniejszego cienia skrępowania
podciągnął jej spódniczkę tak wysoko, jak się dało. Odsunął na bok kawałek
koronki, który był najskąpszymi na świecie majtkami i wbił się w nią tak mocno,
że spadłaby z blatu, gdyby nie trzymał jej z całej siły w talii. Przyjemność
była niewiarygodna. Biurko trzęsło się, a dziewczyna tańczyła biodrami pod
wpływem jego posuwistych ruchów, chłonąc go jak najgłębiej. Czuł jej skurcze,
jednak nie zamierzał kończyć. Obrócił ją tyłem do siebie, tak, że położyła się
brzuchem na chłodnym pulpicie. Jedyne o czy marzyła, to być posiadaną i
zniewoloną przez prawdziwego mężczyznę.
- Powiedz, że chcesz, żebym Cię zerżnął – wycharczał gardłowo. –
Powiedz moje imię – dodał, całując ją szorstko. Wiedziała, że on zrobi to,
czego pragnie, a ten pocałunek rozpalił ją jeszcze bardziej.
- Sy-Syriusz – wysapała z trudem. – Zerżnij mnie! Proszę!
- Powiedz, że nie możesz mi się oprzeć – szeptał między kolejnymi
urywanymi pocałunkami i pieszczotami. Spojrzała mu prosto w oczy i już nie
musiała nic mówić.
Rozpłaszczył ją na chłodnym drewnie biurkowego pulpitu i jednym ruchem
znów się w nią wdarł. Odrętwiała od nadmiaru przyjemności prawie szczytowała.
Brutalne uderzenia Syriusza stawały się coraz mocniejsze i silniejsze. Zacisnął
mocno oczy i w końcu opadł na nią, dochodząc.
Gdy całował ją przelotnie na odchodne, nawet nie patrzył jej w oczy.
Chloe nie spodziewała się niczego więcej. Wystarczył jej spazmatyczny seks i
Black jako kochanek. A on był bez dyskusji w tym doskonały.
***
Syriusz leżał w pomiętej pościeli. Pety w popielniczce i przeogromny
zaduch w pokoju wskazywały na to, że spędził tak kilka ostatnich dni.
Wpatrywanie się przed siebie i wypalanie niedopałków było teraz małą
codziennością przeplataną przez mokre sny. Gorące przemyślenia falami zalewały
mu umysł. Aż dziw, że mu para z uszu nie szła.
- Łapo? – To do pokoju wszedł James, krztusząc się i krzywiąc nos od
smrodu i duchoty. – Jeszcze się nie udusiłeś?
- Jim – stęknął Black, podnosząc się do pionu i biorąc kolejnego papierosa.
- Od kiedy się tak do mnie zwracasz?
- Nieważne – mruknął Syriusz.
- Wyglądasz odrażająco – stwierdził Rogacz zgodnie z prawdą. Poczochrał
sobie włosy i poprawił okulary na nosie.
- Po co przyszedłeś?
- Dawno Cię nie widziałem – odparł James, siadając na skrawku łóżka i
przypatrując się przyjacielowi. – Stęskniłem się.
- Daj spokój – warknął Łapa.
- Nie wmawiaj mi, że mi na Tobie nie zależy – burknął Rogaty, biorąc
papierosa od Syriusz i zaciągając się. – Co się dzieje?
- Rogaś, chyba muszę Ci się do czegoś w końcu przyznać – żachnął się
Black jękliwie. –Nie mogę już tego w sobie dusić.
- Możesz mi powiedzieć wszystko – odrzekł solennie James.
- Zakochałem się.
Yolo
You only live once
środa, 2 stycznia 2013
Pierwszy raz się oparli
Welcome, grüßen, vítejte, hola, bonjour...
Nowy blog, nowy rok, stara historia.
Sesja tuż tuż, brak chęci i w ogóle wszystkiego.
Śpię, marudzę i narzekam.
Jak u Was, moje drogie? Przepraszam za tak długą przerwę, ale mam za dużo rzeczy na głowie. Na razie przede mną trzy ważne walki - prawo cywilne, karne i konstytucyjne. Przy okazji kieliszek Martini.
Wstawiam nową notkę. Dajcie znać, jak Wam się podoba. ;*
Urodziła dziecko… Urodziła dziecko… Urodziła dziecko… To
znaczy, że co?!
Absurdalne i
niedorzeczne słowa przepłynęły przez mózg Syriusza dość niemrawo. Wziął głębszy
oddech, próbując zrozumieć bzdurność i nielogiczność wypowiedzi Lilith.
Niemożliwe, by urodziła dziecko, odparł w duchu, starając się sam siebie
przekonać. Mógłby przysiąc, że użył wtedy prezerwatywy! Rękę dałby sobie odciąć!
I już po chwili intensywnych i prężnych rozmyślań nie wiedział, czy miałby dłoń
czy też nie. Stop, stop, stop. Zaczął się zapędzać w swoich zastanowieniach,
zwodząc własną pamięć. Przede wszystkim beznamiętność i opanowanie. To, że on
miał przyjemność i zasługę ją rozdziewiczyć, nie oznaczało wcale, że niedługo
później nie zdarzyli się następni wybrańcy jej łona. On nie miał sobie nic, jak
najbardziej nic, do zarzucenia. Książę przybył do księżniczki, aktem miłosnym
zdobył, a przy najbliższej okazji wyszedł na papierosa i już nigdy nie wrócił.
- Najważniejszy nie jest biust – wymruczał Syriusz, zakładając jej kosmyk długich włosów za ucho i spoglądając, jak się przebudza. – Najistotniejsze są oczy… Kobieta bez oczu byłaby o wiele brzydsza…
- Cześć, łobuzie – szepnęła, przeciągając się z lekkim wdziękiem. Znów złożył na jej ustach czarujący pocałunek. Oddała mu się lubieżnie, wplatając ręce w jego dłonie.
- Mała kusicielko – wychrypiał rozpustnie Łapa. Kosmyki włosów opadały mu na przystojną twarz. – Jesteś najsłodszym, najsmakowitszym kąskiem…
- Czy jest tam jakaś dzika bestia? – Dorcas wbiła paznokcie w kształtny tors chłopaka. Ależ ten tatuaż był rajcujący!
– Prosisz o poranne randez-vous?
- Znasz lepszą zachętę od bardziej dogłębnej analizy mojej kobiecości? – przygryzła mu wargę, wpijając się w spierzchnięte usta zachłannie i mocno.
- W tej dziedzinie jestem nieocenionym fachowcem – dodał, przetaczając ją na plecy i kładąc się na jej rozgrzanym ciele.
Dochodziła niepełna godzina.
- Syriusz? – Dorcas odepchnęła nieznacznie chłopaka, świdrując go spojrzeniem dociekliwym bardzo, ale jednocześnie nieco frasobliwym.
- Tak?
- Chciałam Cię przeprosić za to, że nie było mnie wtedy przy Tobie… kiedy… kiedy… - dotknęła jego wyrzeźbionej klatki piersiowej, gdzie lśnił czarny odcisk psiej łapy. – Prze-przepraszam.
- To już minęło – mruknął Syriusz, przesuwając dłonią po jej gładkim udzie.
- Bolało? – zapytała, a w jej głosie czaił się przestrach.
- Tak, Dorcas – odpowiedział. – Bolało. Chciałem umrzeć.
Pochylił się nad nią i pocałował raz jeszcze. Jej usta i język były aksamitne i zapraszające.
Stał się dla niej jeszcze bardziej dzielny, bohaterski.
***
Czas mijał skrycie i
niepostrzeżenie prędko. Trzeba było robić pożytek z upływających dni, odliczać
je po cichu. Była surowa zima, śnieg prószył w najlepsze, styczeń nie miał
końca. Gdzie nie spojrzeć wokoło – było biało i puchowo.
Lily i James,
solidnie i krzepko objęci, wracali właśnie z przechadzki oraz z odwiedzin na
cmentarzu, gdzie byli złożyć kwiaty. Zgodny nastrój im towarzyszył od samego poranka.
Ostatnim czasy wszystko układało się dość znośnie i pomyślnie.
- Jutro mam casting
na szukającego w Appleby – odparł pogodnie Rogacz. – Nie mogę się doczekać… Tak
dawno nie latałem…
- Chcesz, żebym
pojechała tam z Tobą i trzymała kciuki? – zapytała Lily, uśmiechając się.
- Liluś, nie gniewaj
się, ale chyba wolałbym, żeby Łapa ze mną tam był – rzekł z wolna James,
targając włosy, na których osadziły się maleńkie śnieżynki. – Potem… wieczorem
z chłopakami chcieliśmy iść do pubu na piwo… Mają wpaść też Gideon i Fabian…
- Zrozumiałam –
odezwała się rudowłosa, naciągając mocniej czapkę na uszy. – Żona niech siedzi
w domu i wyciera kurze, tak?
- Zła jesteś?
- Nie, Głuptasie –
zachichotała Lily. Doskonale wiedziała, że James będzie wolał obecność najlepszego
przyjaciela na przesłuchaniu w quidditcha. Pojmowała to. – Zrobię sobie babski
dzień z Dorcas… No wiesz, drinki, maseczki, odżywki… Ale może byśmy mogły wpaść
do baru? Napiłabym się grzanego piwa albo wina…
- Przyjdźcie –
odparł James, całując ją w zmarznięty policzek.
Niespodzianie zza
zakrętu dobiegł ich dość głośny rumor i wtem nadjechał wielki, połyskliwy
motocykl, rycząc przeraźliwie.
- Łapo! – zawołał
James, przekrzykując warkot pojazdu. – Dawno Cię nie widziałem ujeżdżającego
Milagors.
- Milagros?! –
parsknęła Lily, przyglądając się motorowi.
- To znaczy cud. –
Black wyszczerzył białe zęby. – Obiecałem Meadows, że ją przewiozę…
- Przewiozę czy
przelecę? – zarechotał Rogacz. Lily go szturchnęła łokciem.
- Najpierw jedno,
później drugie.
- Przestańcie.
- Powinnaś się
cieszyć, że znów nam się układa – odezwał się Syriusz rozradowany.
- Cieszę się –
rzekła dziewczyna. – Naprawdę…
- Jadę. Rogaś,
widzimy się jutro. – Maszyna znów zawarczała jazgotliwie i Black odjechał
majestatycznie.
Lily i James ruszyli
dalej w stronę ich domu, po drodze wstępując do cukierni i kupując duży kawał
bloku czekoladowego. To było błogie i miłe przedpołudnie.
- Po akcji w
Chelmsford Park Łapa stracił swoją różdżkę, prawda? – zapytała Lily,
przypominając sobie owy straszny dzień.
- Śmierciożercy mu ją
zabrali – odparł James. – Ale pan Ollivander zrobił mu nową…
- Całe szczęście.
Pomyśl, jakby coś się stało panu Ollivanderowi i nie mógłby już wyrabiać nowych
różdżek…
- Wtedy skrzaty
domowe przejęłyby nad nami panowanie – rzekł Rogacz żartobliwie.
- Zmarzłam –
mruknęła Lily, wtulając się w chłopaka. – Wracajmy do domu.

- Możliwe…
- Dobra z Ciebie
dziewczyna – zaśmiał się James, wolną ręką znów mierzwiąc mokre od śniegu
włosy.
- Dobre dziewczyny
to złe dziewczyny, które nigdy nie zostały przyłapane – odpowiedziała radośnie
Lily.
***

Na trawnik wkroczył
dość rosły mężczyzna o siwych włosach i dużych, rosochatych wąsach. Za nim
podążały cztery postacie w jasnoniebieskich szatach z wyszytymi nazwiskami na
plecach.
- Nazywam się
Timothy Robinovitz – chrząknął postawny osobnik. – Jestem trenerem drużyny
Strzał z Appleby. Na wstępie zaznaczę, że wałkonie i obiboki nie zagrzeją tu
miejsca!
Zaległa cisza i
każdy przybrał na twarz minę mówiącą, że nie jest nygusem czy nierobem.
- Czy jest ktoś, kto
nigdy w życiu nie grał w quidditcha? – zapytał surowo Robinovitz, mierząc
ciętym wzrokiem zebranych. Trzech dość chucherkowatych młodzieńców podniosło
ręce wysoko.
- W takim razie Wam
już dziękuję – odparł sztywno mężczyzna. – Potrzebujemy graczy z doświadczeniem
i wprawą. – Odchrząknął, po czym kontynuował - Ci, którzy kandydują na miejsce ścigającego,
przejdźcie na lewą stronę boiska. Ci, co chcą startować na pozycję szukającego
na prawą.
James spojrzał po
swych rywalach, zastanawiając się, jakie może mieć szanse. Trójka gości
wyglądała zdecydowanie na starszych, byli bardziej barczyści i zwaliści. Nikt
się nie odzywał. Chłopak postarał się uspokoić nieco zadygotane nerwy. W końcu
w Hogwarcie był gwiazdą! Nie ma się czego obawiać! Przybrał na twarz bezczelny
uśmiech i wyprostował się.
- Witam serdecznie.
– Podszedł do nich wysoki, dobrze zbudowany, na oko dwudziestokilkuletni
chłopak o krótkich włosach i rozgarniętych oczach. – Nazywam się Lino Gusting i
jestem napastnikiem Strzał, a to jest Lois Jilt – dodał, przedstawiając
towarzyszącą mu młodą kobietę, która również wydawała się być po dwudziestce.
- Czołem! – zawołała
radośnie Lois, uśmiechając się do wszystkich kokietująco. – Gram na pozycji
ścigającego.
- Zrobimy sobie
tutaj indywidualną rozgrywkę i wybierzemy dwie najlepsze osoby – odparł Lino
Gusting. – Te dwie wybrane osoby zagrają pełny mecz z resztą drużyny. Do
dzieła!
Otworzył skrzynię z
piłkami i sięgnął po maleńkiego, złotego znicza. Rogacza aż ciarki przeszły z
podekscytowania. Łapa pomachał do niego pokrzepiająco. Zauważyła to Lois i
uśmiechnęła się rozkosznie.
- Wypuszczę znicz i
na mój znak wystartujecie – rzekł Gusting. – Żeby przejść do drugiego etapu,
trzeba zdobyć dziesięć punktów, czyli dziesięć razy złapać piłeczkę.
Zatrzepotały złote
skrzydełka i maleńka kuleczka pofrunęła wysoko do góry. Łapa na trybunach
zacisnął mocno kciuki, wpatrując się w swojego przyjaciela.
- Trzy… dwa… jeden…
- Lino Gusting dmuchnął w gwizdek i osiem postaci wzbiło się w powietrze,
rozlatując się w różne strony. Nie minęła nawet minuta, a dumny James ściskał
złocistą piłkę w dłoni. On był do tego stworzony, rewelacyjny, w przestrzeni
czuł się znakomicie, a quidditch stanowił połowę jego życia. Wrodzony instynkt
i popęd dawały mu bezwstydną przewagę.
- Brawo! – zawołał
wyrośnięty pałkarz, unosząc kciuk. – Punkt dla Ciebie.
- Jesteście w końcu
parą czy nie? – zapytała dosadnie Lily z lekkim uśmiechem. Machnęła różdżką i
dwie filiżanki małej czarnej popłynęły leniwie w powietrzu, lądując na
salonowej ławie. Ogień radośnie tańcował w kominku, grzejąc mocno. – Więc? –
Zasiadła w miękkim fotelu i spojrzała na przyjaciółkę, unosząc brwi ku górze.
- To nie jest takie
proste i oczywiste – odrzekła Dorcas, upijając gorącej kawy.
- A mi się wydaje,
że jest – powiedziała Lily. – Tylko Wy jesteście niewiarygodnie problematyczni.
Wiesz czemu? Bo każde z Was ma swoją cholerną dumę i nie umie się przełamać, by
wyznać, co czuje do drugiego.
- Nie trzeba zbyt
wielu słów, by wyrazić pożądanie – zachichotała Dorcas, wracając myślami i
wspomnieniami do ostatniej ich wspólnej nocy.
Syriusz ujął jej wargi swoimi i ten pocałunek szorstki, niecierpliwy i
wręcz palący sprawił, że Dorcas otworzyła się na niego bez granic, wsuwając mu
zręcznie dłonie pod koszulę. Poczęła ją rozpinać, pieszcząc jego twarde
mięśnie. On zaś zdjął jej bluzeczkę, rozkoszując się każdym centymetrem
odkrywanego ciała.
- Dorcas, mówię do
Ciebie – odezwała się Lily, świdrując dziewczynę swoim na wskroś przeszywającym
wzrokiem.
- Przecież Cię
słucham…
- Mówiłam, że
powinniście z Blackiem porozmawiać, bo wtedy będzie Wam łatwiej – oznajmiła
Lily.
- Aha, porozmawiać.
Dorcas powoli traciła zmysły z podniecenia, jej głowa opadła bezwiednie
na ramię Syriusza, a biodra przylgnęły chciwie do jego naprężonego ciała. Każdy
jego pocałunek w kark palił jak ogień. Już nie była w stanie się opierać.
Odwróciła twarz, by mógł znów wedrzeć się językiem do jej ust.
- Wiem, mam
świadomość tego, że Black to kobieciarz i flirciarz, który nigdy nie był w
żadnym poważniejszym związku, ale może właśnie warto spróbować… Każdy w końcu
dorasta, spójrz chociażby na Jamesa. Wierzę, że Black w końcu też dojrzeje
bardziej. To dobry facet i byłabyś z nim szczęśliwa.
- Tak sądzisz? –
mruknęła Dorcas, patrząc gdzieś przed siebie.
- Sekret szczęścia
poznasz wtedy, gdy znajdziesz się w odpowiednich męskich objęciach – odparła
Lily.
- Sekret szczęścia
mówisz…
Ale Syriusz nie chciał już pocałunków. Jego silne ręce chwyciły ją za
talię i przyciągnęły z całej siły do niego. Dorcas poczuła, jak się w nią wbija
mocno, ostro, brutalnie doprowadzając do gwałtownej przyjemności. Czuła go, gdy
wywoływał eksplozję rozkoszy, docierając do najbardziej delikatnych zakamarków
jej skóry. Przyspieszył, a Dorcas zaczęła krzyczeć, rozpływając się w fali
uniesienia.
- Dors?
- Tak?
- Czy Ty w ogóle
mnie słuchasz?
- Staram się –
rzekła dziewczyna, powracając do świata realnie rzeczywistego. Znów napiła się
kawy, spoglądając na rudowłosą. Obok na sofie smacznie spał bielusieńki kotek.
– Ciekawe jak tam idzie Rogaczowi – zagaiła nową rozmowę, bo pogawędka na temat
Łapy nie była dobrym pomysłem.
- Nie zgadzam się i
już – rzekł nieugięcie Remus, wstając od stołu i świdrując spojrzeniem twardym
jak skała Tilę. Burza jej loków napuszyła się ostrzegawczo, jednak on się tym
zupełnie nie przejął. – Nie chcę, byś należała do Zakonu Feniksa. To zbyt niebezpieczne
i groźne!
- Czyli Ty możesz
sobie narażać życie i walczyć z Sam-Wiesz-Kim, a ja nie, tak? – odparła
niewzruszenie. – Według Ciebie to jest sprawiedliwie?
- Nie chcę Cię
stracić, rozumiesz? – warknął chłopak, odwracając się do niej plecami.
- Lily jakoś jest w
Zakonie i James tak czy owak nie ma nic przeciwko – prychnęła Tila.
- Tak myślisz? –
burknął Lunatyk. – To idź i zapytaj się go, czy nie ma nic przeciwko.
- Ale jakoś to
toleruje!
- Bo musi – odparł
chłopak.
- Alicja też jest w
Zakonie!
- Co z tego?! –
prawie krzyknął Remus. Nie mógł pojąć, dlaczego Tila jest tak nieznośnie
uparta, jakby nic nie rozumiała. – To nie jest zabawa! Tam można umrzeć!
- Zabronisz mi?
- Jeśli mnie do tego
zmusisz…
- Nie mów mi, co mam
robić, bo i tak zrobię inaczej!
- Uspokój się!
- W takim razie ja
nie chcę, żebyś był w Zakonie – fuknęła wściekle, siadając na krześle i
zakładając nogę na nogę. – Odejdź stamtąd.
- Nie mogę – odparł
Remus znacznie ciszej, zdając sobie właśnie sprawę, że w tej rozmowie doszli do
tematu, którego bardzo unikał ostatnim czasy.
- Dlaczego niby?
- Bo nie…
- Chyba nie
składałeś żadnej Przysięgi Wieczystej, co?!
- Mam bardzo ważne
zadanie do wykonania – rzekł spokojnie, nie patrząc na nią. Utrzymywanie
wszystkiego w tajemnicy zaczynało go przewyższać. Czuł się nieporadnie i
niedołężnie, a na domiar złego zbliżała się kolejna pełnia. Jak miał jej
wszystko wyjaśnić? Jak miał powiedzieć, że w tajnej organizacji zwalczającej
Lorda Voldemorta jest wisienką na torcie wśród członków, gdyż jako jedyny ma
dostęp do podziemnego światka wilczych watah, wampirzych istot i innych
ciemnych, niebezpiecznych typów. Próbował zaskarbić sobie ich zaufanie, nie
tracąc przy tym swojego człowieczeństwa. Usiłował ich przekonać, że strona
Albusa Dumbledora jest korzystniejsza i bardziej opłacalna, mimo że miała mniej
do zaoferowania.
- Przecież nie
powiesz, że robisz coś ważniejszego od Jamesa czy Syriusza? – zapytała z
kpiącym tonem. Cała ta gadka porządnie ją zirytowała.
- Tila – westchnął
ciężko Lupin, siadając obok niej na krzesełku i łapiąc ją za dłoń. – Kocham Cię
i chyba przyszedł czas, żebym Ci coś powiedział…
- Znowu mnie
zdradziłeś!? – mruknęła, zanim zdążyła pomyśleć, co mówi.
- Nie – rzekł prędko
Remus. – Ale muszę Ci się do czegoś przyznać.
- Przyznać? – jej
głos był zdenerwowany.
- Likanotropia –
odezwał się po dłuższej chwili Lunatyk. Serce miał tak ciężkie jak jeszcze
chyba nigdy. Dłonie mu się spociły i nieznośne gorąco uderzyło w twarz, ale
musiał jej to wyznać. Kochał ją najmocniej, jak potrafił, a ujawnienie było
jedynym wyjściem.
- Słucham? – spytała
cienkim głosem. Oczywiście nic nie zrozumiała, tak jak się spodziewał.
- Pamiętasz, jak co
miesiąc byłem chory w szkole? – odpowiedział pytaniem, bojąc się, że słowa
uwierające go gardło, w końcu przestaną się wydobywać z niego i zamilknie.
- Pamiętam, no i?
- Wi-wilkołactwo –
wydusił z siebie z trudem. Starał się na nią patrzeć, ale nie mógł. Kolejny raz
w życiu czuł do siebie okropny i odpychający wstręt. Pogarda, obrzydzenie,
odraza, nienawiść.
- Remus?
- Tila – ujął ją
mocniej za dłonie, zmuszając się do spojrzenia w jej oczy. – Jak byłem małym
dzieckiem… ugryzł… ugryzł mnie wilkołak… Fenrir Greyback.
- Ugryzł? Wilkołak?!
Co mi chcesz przez to powiedzieć? – Nie była zdolna, by ukryć przerażenie, ale
odwzajemniła uścisk rąk.
- Przy każdej pełni
księżyca przemieniam się w niebezpiecznego dla ludzi wilka… wilkołaka –
wyszeptał niemal bezgłośnie. – Owładnięty morderczym szałem czekam do rana, by
znów wrócić do ludzkiej postaci i wieść nędzne życie wyrzutka w świecie
czarodziejów.
Zlękniona dotknęła
jego twarzy. Nadal był znajomo ciepły.
Powoli zbliżył się
do niej, jakby chciał, żeby się z nim oswoiła. Przytulił ją, zamykając w
szczelnym uścisku swoich barków.
- Nie boisz się? –
wyszeptał, muskając wargami skórę jej szyi. Lekko dygotała, ale spojrzała na
niego dość pewnie. Pocałowała go, degustując się w jego ustach. Tak na pewno
smakowała miłość.

Spojrzeli sobie
głęboko w oczy. Sprytne palce dziewczyny odnalazły guzik od dżinsów Remusa. Już
po chwili gładziła skórę jego podbrzusza, prędko doprowadzając go do stanu
wrzenia.
- Szy-szybko! –
sapnęła Tila. – Łó-łóżko…
- Potter! Twoje
zdrowie!
- Zdrowie Rogacza!
- Nowego szukającego
Strzał z Appleby!
Kilka pękatych kufli
z piwem i wysokich szklanek z grzanym winem zostało uniesionych wysoko w
toaście. Szkło dźwięcznie zadzwoniło i wybuchły śmiechy. Lily jeszcze raz
ucałowała Jamesa, który pękał z dumy.
Grupa osób
zajmowała dość długi, drewniany stół. Było dosyć głośno i gwarno.
- Przepraszamy za
spóźnienie. – Lupin uściskał rękę Rogatemu. – Stary, dobra robota.
- Wschodząca gwiazda
quidditcha – zaśmiała się Tila, ściągając płaszcz i zajmując miejsce koło
Remusa. Rozejrzała się po pozostałych towarzyszach, kilkoro z nich nie znała. Przez
parę sekund zastanawiała się, czy wszyscy tutaj zebrani wiedzą o futerkowej
przypadłości jej ukochanego i jak wiele rzeczy jeszcze przed nią skrywa.
- Dziękuję! –
zaśmiał się James. Czuł się wspaniale. Objął Lily ramieniem i uśmiechnął się
szeroko, wolną ręką czochrając sobie potargane już włosy.
- Nikt Was nie
śledził? – Fabian Prewett zwrócił się do Remusa, gdy ten wrócił od barowej lady
z dwoma chmielowymi napojami i zajął miejsce przy stole.
- Spokojnie –
mruknął cicho Lunatyk, starając się, by Tila za dużo nie usłyszała. – Nie. Żadnych
czarodziejskich śladów…
- Chłopki, wrzućcie
na luźniejszy tryb – zarechotał Łapa. Był w wyjątkowo dobrym humorze. Dorcas
zaśmiała się przecudnie. – Nie zachowujcie się, jakby ktoś na Was rzucił zaklęcie
kąsające.
- Black, masz rację
– zarechotał Mundungus Fletcher, upijając kilka łyków swojego trunku.
- Dumna jestem z
Ciebie – wyszeptała Lily Jamesowi na ucho frywolnie. – Pobudzasz mnie jeszcze
bardziej… Mój osobisty, prywatny zawodnik… Szukający podniecający!
- W ogóle to
posłuchajcie uważnie – zaśmiał się Fabian, przesuwając się nieco i robiąc
miejsce Dedalusowi Digle. – W kwietniu mój chrześniak skończy rok.
- I mój również –
dodał Gideon.
- Gratulacje – rzekł
Benio Fenwick, ukazując nierówne zęby w poczciwym uśmiechu.
- Mali Fred i George
są znakomici – odparł Fabian. – Nasza siostra cudowną rodzinę ma… aż czasami
jej zazdroszczę…
- Można byłoby
znaleźć jakąś żonę – rzekł Gideon i zarechotał.
- Pewnie, chłopaki.
Szukać żon i to prędziutko! – zaśmiał się wesoło James. – Dlaczego macie mieć
lepiej niż ja?
Wszyscy parsknęli chichotem,
kiedy Rogaty zarobił porządnego kuksańca w bok od rudowłosej.
- Każdy rozsądny –
odrzekł Łapa, ukazując bialutkie zęby.
Czas mijał w
urzekającej atmosferze, napoje wysokoprocentowe był radosnym dodatkiem miłego
wieczoru, jednak, gdy zmierzch już całkiem głęboki zapadł, zaczęli się zbierać
do domów.
- Jeszcze raz: moje
gratulacje – odparł dobrotliwie Benio Fenwick, klepiąc Jamesa po ramieniu i
otwierając drzwi przed Lily. Przeciąg się zrobił i od razu chłód styczniowego
powietrza poczuli na twarzach, kiedy gromadą sporą wysypywali się z baru.
- A Zakon to tak
upija się i nie boi, że po pijaku coś wygada? – padło lodowate pytanie płynące
spod kaptura złowrogiej postaci stojącej na środku ulicy. Obok niej pojawiło
się z półtora tuzina innych, równie złowieszczych i posępnych. Oblicza
śmierciożerców skrywały maski i długie peleryny.
Doskonale stworzony,
perfekcyjny mechanizm owcy i kozła ofiarnego. Zbiorowy strach i niepewność w
moralnej stałości i niestałości. Niszczyciele nadziei, królowie rdzy i wraków
ludzkich jako zwiastun spustoszenia.
- Rosier, dobry
wieczór – mruknął Dedalus Digle. Pozostali stanęli po jego obu stronach,
sięgając po różdżki. Uliczka była ciemna i pusta, żywej duszy nie było.
- Jest nas o wiele
więcej – syknęła Bellatrix, unosząc wyżej różdżkę. – Poddajcie się, a ocalicie.
- Krwi czarodziejów
nie chcemy przelewać – odezwał się chłodno Bakchus Malfoy, bart Malfoya seniora.
Bok w bok stał z nim jego bratanek. – Poddajcie się.
- Nie damy Wam za
wygraną, szmatławe męty – warknął twardo Gideon Prewett. Jego wzrok był pełen
nienawiści.
- Nie ma z Wami świętobliwego
Dumby’ego ani durnego Szalonookiego – sapnął Augustus Rookwood. – Kto Was
obroni? Nawet tego głupola Hagrida z Wami nie ma!
- Gdzie jest Kwatera
Główna Zakonu Feniksa? – padło pytanie ze strony coraz bardziej wściekłej
Bellatrix.
Lily rozejrzała się
ze strachem. Pomoc nie miała szansy przyjść z żadnej strony. Otoczeni i w
pułapce musieli stanąć do walki, która wydawała się być zupełnie bez sensu.
Była ich zaledwie niewielka garstka, jednak nie zamierzali się ugiąć ani
podporządkować. Przerażona Tila kuliła się za Remusem. Dorcas stała ramię w
ramię z Syriuszem, oboje mieli zaciętość wymalowaną na twarzy.
- Chcecie umierać w
imię idei, która już nie żyje – powiedział Antonin Dołohow. – Czarodzieje,
przejdźcie na naszą stroną, a razem z Czarnym Panem zbudujemy lepszy świat, w
którym szlamy już nie będą świnić swoim szlamem.
- Wyciągamy do Was
rękę, dając Wam szansę – rzekł Amycus Carrow. Mimo masek zasłaniających twarze,
to członkowie Zakonu doskonale już poznawali swoich wrogów po głosach i postawnych
posturach.
- Wypchajcie się
smoczym łajnem! – ryknął Fabian Prewett.
- Drętwota! – wrzasnął Gideon, celując w
zaskoczonego Lucjusza Malfoya, który padł na oblodzoną drogę. W ułamku sekundy
reakcja była bezzwłoczna, a czerwone i zielone snopy światła pomknęły w różne
strony, powodując rozpierzchnięcie się czarodziejów.
- Crucio!
- Expelliarmus!
- Avada Kedavra! – wydarła się Bellatrix,
a śmiercionośna klątwa niemalże świsnęła bok Dorcas, która odpowiedziała
niestety niecelnym zaklęciem podpalającym.
- Crucio! – zawył Black, niemniej jednak
nie trafił.
Rudowłosi bracia
Prewettowie powalili już dwóch śmierciożerców, a teraz stawiali czoła Rabastanowi
Lastrange i Philipowi Rham.
Spocony Benio
Fenwick walczył z Paschalem Frielem i Ilmackiem Goylem.
- Sami – Wiecie –
Kto boi się samodzielnie walczyć i tylko przysyła takie niedorajdy? – parsknął Benio,
strzelając z różdżki małymi kulkami ognia. – Lacarnum Inflamare!
- Lily, uważaj! –
James odepchnął dziewczynę, wywracając ją i ochraniając przed zabójczym przekleństwem.
– Drętwota! Drętwota! Drętwota!
- Crucio! – wrzasnął Malfoy, o mało nie
trafiając Rogacza. – Czasy na szkolne zaklęcia już dawno minęły, Potter.
Dookoła słychać było
tylko pełne bólu krzyki i jęki. Ktoś padał twarzą na ziemię, za chwilę ktoś
inny podnosił się z wyprostowaną ku górze różdżką. Wszystko było nieostrą, zamazaną
plamą rąk i peleryn. Już nie wiadomo było kto swój, a kto nie.
- Uciekajmy!
Uciekajmy! – zapiszczała słabo Lily, rozglądając się i strzelając na oślep zaklęciami
rozbrajającymi.
Coś huknęło,
buchnęło i naraz dało się słyszeć pełen grozy krzyk Remusa, który wśród kłębów
pary klęczał przy omdlałej dziewczynie.
- Tila! Nieeeeee!
Tilaaaa! – Potrząsał wiotkim ciałem.
- Obliviate! – wydarł się Dedalus Digle,
pojawiając się znikąd i celując w prostej linii w gburowatą twarz Biffa
Gibbona.
Gęsta ciemność
zacieśniła się wokół walczących, poczuli to na własnej skórze, jakby dławili
się, a niewidzialna dłoń zaciskała się coraz mocniej na ich gardłach.
- Voldemort! – zawołał
Syriusz. Różdżka trzęsła mu się w dłoni, jednak głos miał nadal nieugięty. – On
się zbliża!
Dorcas z rozciętym
policzkiem wyprostowała się mocniej, strzelając precyzyjnym upiorogackiem w
Arnolda Yaxleya, który wyrósł przed nią niespodziewanie. Lily poprawiła czarem
wyrzucającym gwałtownie w powietrze.
- Brudna szlamo! –
zawył nieludzko Lovre Jugson. – Kurwo! Crucio!
Lily padła, wyjąc w
głos i trzęsąc się. Ból fizyczny rozdzierał ją na strzępy. Cierpienia tego nie
dało się porównać z niczym innym. Tysiące ostrzy rozcinało jej skórę i
przypalało żywym ogniem.
- Avada Kedavra! – Zielony snop światła wystrzelił
z różdżki Jamesa i trafił prosto w klatkę piersiową śmierciożercy, który upadł
martwy, jego zimne oczy wyrażały już tylko nieżywą pustkę.
Rogaczowi zakręciło
się w głowie, kolana się ugięły pod jego własnym ciężarem. Na oczy już nic nie
widział. Ukląkł przy Lily, ktoś do niego podbiegł, coś wywrzaskiwał.
- Wynosimy się stąd!
– zawołał Mundungus Fletcher, obracając się wokoło własnej osi i znikając.
James z trudem
podciągnął Lily, stawiając ją na nogi. Sam nie wiedział, skąd miał jakąkolwiek
siłę, by utrzymać się w równowadze. Zniknęli, uciekając przed kolejnym zaklęciem
niewybaczalnym. Naparli na ciemność w ostatniej chwili i już po sekundzie
wylądowali, uderzając o twardy, zmrożony beton.
- Gdzie-gdzie
jesteśmy? – zapytała Lily, dławiąc się łzami i oddychając spazmatycznie. –
Gdzie re-reszta?
- W Dolinie Godryka,
Liluś – wysapał James, powstrzymując się od płaczu. – Nie wiem, czemu akurat tu-tutaj
się aportowaliśmy. Boże, Merlinie…
- Co się stało? –
załkała dziewczyna, rozglądając się błagalnie.
- Musimy się ukryć –
rzekł Rogacz, łapiąc ją za rękę i ciągnąc w stronę domu.
Z oddali już
widzieli zarys budynku i ogrodu, gdy znowuż poczuli dławiące uczucie, a
ciemność znów zdawała się brutalnie zagęszczać, była zimna i nieprzenikniona. Cichy
krzyk w oddali przecinał noc.
Złowróżbna postać
wykroczyła im naprzeciw z mroku. Chude oblicze o bladej czaszce, szkarłatnych oczach
i płaskim nosie.
- Dobry wieczór –
zasyczał Czarny Pan, patrząc prosto na Lily i Jamesa trzymających różdżki przed
sobą. – Wspaniała noc, nieprawdaż?
- Czego chcesz? –
warknął James, wydobywając z siebie resztki walecznej odwagi. Jedyne czego
pragnął, to w jakiś sposób uratować swoją żonę.
- Poszukuję nowych
dziarskich umysłów – odparł czarnoksiężnik, gładząc swoją różdżkę enigmatycznie.
– Wspólnie zmienimy świat na lepsze! Czysta idea potrzebuje rześkich bohaterów.
Lord Voldemort poszukuje zwolenników, a James Potter byłby wspaniałym
nabytkiem.
- Nigdy –
odpowiedział Rogacz. Zimny pot spływał mu po plecach, gorąco buchało w twarz,
gdy spoglądał w te czerwone, groźne ślepia.
- Dołącz do mnie,
Potter – syknął Czarny Pan.- Dołącz, a uratujesz swoją żonę od pewnej śmierci.
- Conjunctivitis! – Pisk Lily przedarł
nocną ciszę. Lord Voldemort natychmiast odbił zaklęcie, a żądza mordu zabłysła
w jego oczach. Furia wezbrała się w nim, a gwałtowny wiatr zadął. Szał i amok można
było wyczuć na odległość.
- Avada Kedavra! – Czarny Pan wycelował
różdżkę w Lily, jednak chybił o cal. Śmierć znów się o nią otarła, nie dając
czasu do namysłu. Życie nie przewinęło jej się przed oczami, nie zdążyło.
- Crucio! – wydarł się Rogacz,
jednocześnie uchylając się przed niewybaczalnym strumieniem światła.
- Drętwota! Drętwota! – krzyknęła Lily. – Nebula!
Zwarty i bujny kłąb
pary pojawił się znikąd, otulając ich. Dym ograniczył ich widzenie, ale rzucili
się ku przodowi, biegnąc w stronę domu. Voldemort miotał zaklęcia na oślep,
czarnoksięskie groty świstały im nad głowami. Wyczarowana przez Lily warstwa
mgiełki uratowała ich. Jeszcze James na chybił trafił puścił zaklęcie
rozbrajające.
Dobiegli do furtki,
wpadając na teren ogrodu i wywracając się. Tutaj w tym miejscu wszystkie czary ochronne
już miały swą moc i nikt ich nie mógł sięgnąć. Dysząc i płacząc rzucili się
sobie w ramiona, nie zważając na zranienia i zadrapania. Żyli. Udało im się
przeżyć.
Świt przyszedł
prędko, a oni oczu nie zmrużyli. Sen zdawał się być im teraz obcy i odległy –
tak samo jak wczorajszy wieczór. Skromnie skuleni przed kominkiem, w którym
płonął ogień, wałkowali wzdłuż i wszerz ostatnie wydarzenie. James z
kieliszkiem Ognistej Whisky w ręku, starał się uspokoić, ale to wszystko było
na nic. Nie mieli informacji od nikogo, sami nie wiedzieli, jak mają się
skontaktować z pozostałymi członkami Zakonu.
- Zabiłem –
wyszeptał cicho. – Zabiłem człowieka.
Usłyszeli hałaśliwe
walenie w drzwi i nagle do saloniku wpadł skołtuniony i nastroszony Remus. Krew
spływała mu po szyi, ubranie miał podarte i brudne.
- Ja-James! –
zawołał. – Lily! – Chwycił butelkę z alkoholem, która stała na stole i pociągnął
potężnego łyka. Łzy stały mu w oczach.
- Remus! – Rudowłosa
rzuciła mu się na szyję, ściskając go. – Wiesz coś? Wiesz?
- Tila jest w
Szpitalu Świętego Munga – sapnął Lunatyk i znów się napił. – Możliwe, że nie przeżyje…
Lily zakryła sobie
usta, spoglądając z przerażeniem na Lupina.
- Na pewno
wyzdrowieje – mruknęła cicho.
- Jest jeszcze coś –
dodał Remus, siadając na krześle i ponownie upijając whisky. – Kiedy się
deportowaliście, to pojawili się aurorzy z Ministerstwa Magii. Oszałamiacze
latały na prawo i lewo, aresztowali kilku śmierciożerców i paru naszych…
- Co, kurwa? Jak to?! – zawołał
oburzony Rogacz, także siadając przy stole.
- Ciężko było poznać
kto jest kto – wyszeptał ciężko Lunatyk. Łza spłynęła mu policzku. – Zatrzymali
Fabiana i Syriusza…
- Przecież oni są po
naszej stronie – odparła Lily. – Moody na pewno zaraz to wszystko wyjaśni.
- Będzie mu ciężko…
Merlinie – Lupin ukrył twarz w dłoniach. – Na przedramieniu Syriusza znaleźli
mroczny znak.
Serdeczności <3
The Bloody Beetroots ft. Steve Aoki - WARP
Cycha
Subskrybuj:
Posty (Atom)